Wszystkie muzea posiadają swoje tajemnice i zakątki, do których wstęp mają tylko nieliczni pracownicy. Jednymi z takich miejsc są magazyny, gdzie niczym w skarbcu przechowywane są dzieła sztuki. Oto pierwsza część cyklu „W białych rękawiczkach”, w którym kustosze MNWr prezentować będą ukryte i niedostępne na co dzień skarby.
W zbiorach Muzeum Narodowego we Wrocławiu znajdują się zaledwie trzy rysunki niesłusznie nieco zapomnianego wybitnego polskiego malarza i rysownika Bronisława Wojciecha Linkego (1906–1962). Jednym z nich jest Kompozycja dwustronna z 1946 roku, w którym to artysta powrócił do Polski po czteroletnim pobycie na zesłaniu w Orsku na południowym Uralu.
Fot. Magdalena Lorek
Szczególną uwagę przykuwa rysunek umieszczony na awersie, wykonany tuszem na papierze o wymiarach 50,4 × 69,8 cm. Kompozycja, na pierwszy rzut oka niemal abstrakcyjna, przedstawia pięć leżących nagich, zniekształconych ludzkich ciał, wpisanych w kształt zbliżony do nieregularnego trójkąta. Ułożone koncentrycznie figury zagłębiają się zdeformowanymi głowami w otchłań poskręcanych i jakby pooranych tworów, które u góry zdają się przybierać kształt sylwetki pochylonej siedzącej postaci, ewokującej napięcie towarzyszące oczekiwaniu na nieuchronną katastrofę. Katastrofę, którą zwiastuje narastający ruch prowadzący wprost w odmęty czegoś groźnego, nieokreślonego… Wrażenie to potęguje rysunek umieszczony na rewersie, przedstawiający wydłużoną, oplecioną draperią ludzką postać z wysoko uniesionymi rękoma.
Artyście urodzonemu w Dorpacie (obecnym Tartu w Estonii), od dzieciństwa, w którym nota bene utracił wzrok w jednym oku (sic!), towarzyszyła groza wojennych okrucieństw – tę zaś odtwarzał w realistyczno-metaforyczny sposób. Może dlatego obsesyjnie też zbierał wtedy drewniane pajacyki na sznurkach… Jako dojrzały twórca Linke kreował na podstawie wspomnień makabryczną wręcz wizję nadciągającej zagłady, co widać w obrazach-symbolach: Morze krwi z roku 1952 czy Autobus z 1957. Na wielu z podobnych wizji często pojawia się drobna postać smutnego lub przerażonego dziecka – o ogromnych otwartych lub zamkniętych oczach – najbardziej niewinnej ofiary totalnych wojen.
Linke uprawiał „sztukę groźną”, posługującą się „fantastyką przerażenia”, jednocześnie przepełnioną tęsknotą za pięknem, liryzmem, których zniweczenie, a wręcz pogwałcenie stało się jednocześnie jego obsesją i fascynacją. Nie bez kozery zaprzyjaźniony z nim Witkacy zawczasu, w 1936 roku, okrzyknął Linkego geniuszem i uwiarygodnił jego sztukę jako tę wyrastającą z autentycznej ludzkiej postawy, nie zaś przynależności do jakiejkolwiek grupy artystycznej. Napisał o nim: „[…] jest to cierpiący do obłędu człowiek i genialny malarz, który ten swój ból usiłuje zaszczepić innym, mającym może bardziej realne środki dla zmieniania warunków ludzkiego bytu”.
Znakomicie dowodzi tego seria rysunków wykonanych w 1946 roku, opatrzonych wspólnym tytułem Kamienie krzyczą, z których jeden – Warszawska choinka, również znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Trzynaście lat później reprodukcje niektórych spośród rysunków Linkego, z widokami kamiennej pustyni – księżycowego krajobrazu zgliszcz zrujnowanej Warszawy, zostały wydane w tece pod tym samym tytułem, opatrzonej wstępem samej Marii Dąbrowskiej, u której artysta mieszkał wraz z żoną zaraz po II wojnie światowej.
Magdalena Szafkowska, kustosz w Dziale Grafiki i Rysunków Muzeum Narodowego we Wrocławiu
#zoom_na_muzeum – zapraszamy również do lektury innych tekstów ➸